Forum GRH "Sojusz" Strona Główna GRH "Sojusz"
Grupa Rekonstrukcji Historycznej "Sojusz"
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

historie z życia wzięte

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GRH "Sojusz" Strona Główna -> Ludowe Wojsko Polskie
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sanchez




Dołączył: 09 Lis 2011
Posty: 3703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdynia

PostWysłany: Śro 20:03, 07 Gru 2011    Temat postu: historie z życia wzięte

Specjalsi z Dziwnowa


To była najtajniejsza i jedyna taka elitarna jednostka wojskowa w PRL. Pierwsi polscy "specjalsi"
Komandosi-płetwonurkowie z Dziwnowa podczas ćwiczeń dywersyjnych w porcie w Gdyni
fot. kronika 1 Batalionu Szturmowego
Komandosi-płetwonurkowie z Dziwnowa podczas ćwiczeń dywersyjnych w porcie w Gdyni
więcej zdjęć
SERWISY

Historia

Cztery luki torpedowe okrętu podwodnego klasy Kobben. W trzech po trzech płetwonurków. Leżą jak śledzie. Marynarz zamyka za nimi właz, przed nimi otwiera się wyrzutnia, woda zalewa przedział. Niebezpieczny moment. Jest tak ciasno, że nie można się odwrócić. W razie awarii wypompowanie wody z wyrzutni zajmie sześć minut. Nie będzie szans na ratunek. Aparaty czasem przeciekały. Wypadki się zdarzały.

Wychodzą jak żółwie. Do samego brzegu płyną pod wodą. Wtedy główne zadanie to jak najszybciej zakopać kombinezon i uciekać z plaży na miejsce zbiórki. I czekać na zrzut materiałów wybuchowych. Dopiero wtedy "podchodzą obiekt". Tym razem to Kołobrzeg. Ale jak trzeba, pójdą na Kopenhagę.

- Taka grupa mogła nieźle narozrabiać. Mogli opanować dowolny port i utrzymać go aż do przybycia wojsk powietrznodesantowych - opowiada emerytowany starszy chorąży sztabowy Zbigniew Jeszka. - Dla radzieckich wojsk, które stały w NRD, celem były Niemcy Zachodnie. Kierunek jutlandzki był "nasz". Moja kompania specjalna płetwonurków była przygotowana do opanowania wszystkich przesmyków w tym rejonie.

Krótkie włosy, potężnie zbudowany, wysportowany, ale średniego wzrostu. Nie jest typem domatora. Emeryturę spędza, działając w Związku Polskich Spadochroniarzy. Kiedy odchodził z armii w latach 90., miał odsłużone 22 lata "pojedynczo". Ale w tej jednostce i dla płetwonurka lata pracy liczy się podwójnie. Więc szedł do cywila, mając 44 lata służby w papierach i niecałą czterdziestkę na karku.

Starszy żołnierz niż człowiek.

Pierwsi polscy "specjalsi"

To była najtajniejsza i jedyna taka elitarna jednostka wojskowa w PRL. Pierwsi polscy "specjalsi", jak mówi się dzisiaj o żołnierzach GROM, Formozy czy pułku z Lublińca. Jej historia sięga 1961 r. Wtedy w Krakowie powstał tzw. 26. Batalion Rozpoznawczy numer 4101. Trzy lata później batalion został przeniesiony do Dziwnowa, gdzie rozkazem ministra obrony narodowej z 8 maja 1964 r. zmienił nazwę na 1. Batalion Szturmowy. Pierwszym dowódcą był major Ryszard Reguła. Jednostka liczyła wtedy: 24 oficerów, 38 podoficerów i 360 żołnierzy. Pół na pół żołnierze zawodowi - instruktorzy i służba zasadnicza. Batalion zakwaterowano nad samą Dziwną, w budynkach po byłych koszarach SS.

Podlegał bezpośrednio kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej. Szkolił żołnierzy do prowadzenia rozpoznania, sabotażu, a nawet aktów terroru głęboko na tyłach nieprzyjaciela, nawet 600 km za granicami PRL.

Skład jednostki: trzy kompanie rozpoznania, pluton łączności, transportowo-gospodarczy i pluton płetwonurków. Jedyny w Polsce. Potem z tego plutonu zrobiła się cała kompania płetwonurków - koło setki ludzi, wśród nich kilkudziesięciu nurków-komandosów.

W czasie "W" mieli być forpocztą socjalistycznych sił na imperialistycznej Jutlandii. Przerzuceni morzem, ze śmigłowców lub skacząc na spadochronach z samolotów, zdani sami na siebie, musieli przetrwać, dopóki nie nadejdą regularne jednostki. Byli na to gotowi.

Nie je się tylko kreta

Bytowanie w terenie - tak nazywał się element szkolenia, który najczęściej z rozrzewnieniem wspominają byli "specjalsi" z Dziwnowa. - Dzisiaj to się nazywa survival. A myśmy to mieli prawie na co dzień - mówi Zbigniew Jeszka. W 1. Batalionie Szturmowym od 1974 r. najpierw jako dowódca oddziału, a potem plutonu płetwonurków.

Żołnierz musiał przeżyć w każdych warunkach. Wykonać zadanie i na czas zameldować się w jednostce.

- Okazuje się, że jeść można prawie wszystko, dżdżownice po wyciśnięciu są całkiem niezłe, żabki też. Przysmażone na blasze są dobre jak skwareczki - twierdzi Jeszka. - Tylko kreta i ogona szczura nie wolno. Nie wiem czemu, podobno jest w nim strychnina. Ale staraliśmy się raczej złapać rybę albo kurę czy gąskę od gospodarza. To nie była kwestia, że kradnę, czy nie. Takie były nasze zadania.

Starszy sierżant Jerzy Pawlak (instruktor płetwonurków i spadochroniarzy - 476 skoków, dzisiaj prowadzi prywatną firmę zatrudniającą ratowników) zasłynął tym, że zastrzelił, upiekł i zjadł wiewiórkę. Ale wykonał też prawdziwie bojowe zadanie. - Naszą sześcioosobową grupę zrzucono na trasie Oświęcim - Tychy - Gieraltowice - opowiada w czasopiśmie "Żołnierz Polski" (nr 11, 2001 r.). - Mieliśmy wysadzić szklarnię. Po wykonaniu zadania każdy na własną rękę w ciągu 24 godzin miał dotrzeć do Dziwnowa. Była zima, do Gorzowa Wielkopolskiego dojechałem na stopniach pociągu towarowego. W Gorzowie ukradłem karetkę pogotowia i na sygnale dojechałem do jednostki w Dziwnowie. Spóźniłem się siedem minut i dostałem siedem dni paki.

Mniejsze kradzieże były na porządku dziennym.

- Do dzisiaj trochę rowerów leży pod mostem w Dziwnowie, gdzie wyrzucali je żołnierze wracający do jednostki - mówi Jeszka. - Najczęściej ginęły po ćwiczeniach. Bo łączność często szwankowała, więc meldunek do centrali w Dziwnowie składał komandos-rowerzysta. Jakby tego nie zrobił, ćwiczenie niezaliczone i dwója. Albo wtedy, jak żołnierz wychodził na przepustkę. Co będzie pieszo wracał... To były inne czasy, dzisiaj by to nie przeszło.

Dowództwo przymykało na to oko, bo był to jeden z elementów wyszkolenia.

Zrzut na NRD

Każdy był im wrogiem. Zrzucony na spadochronie albo desantujący się przez wyrzutnię torpedową komandos trafiał przecież na "wrogi" teren. A tam już na niego "polowali". O ćwiczeniach komandosów wiedziała milicja, Wojska Ochrony Pogranicza, służby bezpieczeństwa, itd.

Jeszka wpadł raz pod Kołobrzegiem.

- Miałem przetrzymać na lądzie niewykryty pięć godzin. Byłem dowódcą grupy. Wiedziałem, że jak mnie złapią, to może być źle. Tam byli Rosjanie, którzy nie wiedzieli o naszych ćwiczeniach. Więc mogli strzelać ostrą amunicją - opowiada.

Przez bagna dotarł do drogi Kołobrzeg - Koszalin, przy górniczym ośrodku Podczele.

- Tam wlazłem do rowu. Obserwuję: nic się nie dzieje. Pomyślałem, że wejdę na ten ośrodek i przeczekam do rana. Ale jak się tylko podniosłem, to po drugiej stronie szosy czekała już na mnie cała kompania. Co trzy metry żołnierz. Nie miałem szans - mówi.

Trafił na przesłuchanie do Mielna. Przesłuchującym był prawdziwy oficer kontrwywiadu. - Było na ostro: światło w oczy, zdejmowanie odcisków palców, wszystko. Straszyli, że nic nie wiedzą o ćwiczeniach, że szpieg jestem, pytali, gdzie reszta ludzi.

Ale podkreśla: najczęściej lepsi byli jednak komandosi. - Granice nie były szczelne, z reguły z WOP-em wygrywaliśmy.

Zdarzały się i pomyłki. Raz pilot śmigłowca zrzucił omyłkowo spadochroniarzy z Dziwnowa na teren Niemiec. To zdarzenie wspominał w „Żołnierzu Polskim" Janusz Tomczak (nr 11, 2001 r.). „Nasze dowództwo szybko zorientowało się, co się stało, i zawiadomiło Niemców. Siedzieliśmy w krzakach, a wokół jeździły samochody z niemieckimi oznaczeniami. Przez megafony po polsku i niemiecku informowały, że ćwiczenia się skończyły, bo przez przypadek przekroczyliśmy granicę państwa. Śmialiśmy się, że WOP-iści wymyślili sposób, żeby wyciągnąć nas z lasu. Strach pomyśleć, co by się stało, gdybyśmy wpadli na patrol Niemców. Ostrzelalibyśmy ich ze »ślepaków «, a oni mieli ostrą amunicję".

Sprawa skończyła się oficjalnym protestem władz NRD.

Innym razem żołnierz, który wydawał ładunki ćwiczebne, dał koledze prawdziwy trotyl. Żołnierza zrzucono ze śmigłowca z zadaniem dokonania sabotażu linii kolejowej gdzieś między Bydgoszczą a Toruniem. - Podłożył ładunek i... odpalił. Wysadził tory, po których niedługo miał przejechać ekspres. Cudem nie doszło do wykolejenia pociągu - mówi Jeszka.

Idealne na Niemców i Duńczyków

W jednostce nie było sztucznych wyrzutni torpedowych, najbliższe w porcie wojennym Gdynia-Oksywie. Więc ćwiczenia desantowe były na bojowo.

Okręty torpedowe klasy Kobben to dziś przeżytek. W latach 60. produkowała je niemiecka stocznia Rheinstahl - Nordseewerke w Emden. Polska zaopatrzyła się w nie niedługo po wybudowaniu. Pierwszy był "Kondor". Niedługo pójdzie na żyletki, tak jak pozostałe trzy, które trzeba wycofać z Marynarki Wojennej do 2015 r.

W latach 70. to była niezwykle groźna broń, przydatna szczególnie w tak płytkich i niewielkich akwenach jak Bałtyk. Idealny do walki z Niemcami czy Duńczykami. Niecałe 48 m długości, wyporność 430 ton. - Na dzisiejsze czasy niewielki, ale wtedy robił wrażenie. Tylko pokryty był jakąś gumą, co strasznie brudziła - mówi Jeszka. - Za to dość przestronny.

Jednorazowo okręt opuszczały trzy trzyosobowe grupy płetwonurków (oddział liczył dziewięć osób). - Zanurzenie na jakieś 20 m, żeby nie dopadła nas choroba kesonowa - mówi Jeszka. - Okręt był ładnych kilkaset metrów od plaży, często grubo ponad kilometr, żeby nie namierzyły go "wrogie" sonary. W takich warunkach się desantowaliśmy, najczęściej w nocy.

Była też wersja druga: desantowanie z niewielkich kutrów torpedowych. Te podchodziły blisko, na jakieś 300 m od plaży. Płetwonurkowie w małych grupach opuszczali je na pontonach.

Wyposażenie płetwonurka: aparat typu Mors P-21 z dwoma butlami powietrznymi, kombinezon dwuczęściowy PW-2 i nóż. Na akcję dodatkowo trzeba było zabrać karabinek szturmowy, pistolet z tłumikiem, miny magnetyczne.

Z Wietnamem układy były dobre - Miałem elegancki, amerykański skafanderek płetwonurka - rzuca Jeszka.

Amerykański?! W PRL-u?

- Oczywiście. Wszystko mieliśmy z Wietnamu. Ile tego tam po wojnie zostało... A z Wietnamem Północnym Polska Ludowa, tak jak Związek Radziecki, relacje miała przecież wyśmienite.

W ten sposób do Dziwnowa trafił oryginalny amerykański transporter gąsienicowy, który partyzanci Vietcongu zdobyli na Amerykanach. Z oryginalną numeracją boczną, napisem "US Army" i wielką białą gwiazdą. Komandosi sfotografowali się w nim. Czterech żołnierzy ma na sobie, a jakże... amerykańskie mundury, hełmy i broń.

Ale sprzęt, na którym ćwiczyli, pochodził też z innych państw NATO. Te zdobywał polski wywiad wojskowy.

Jerzy Pawlak wspomina: - Na przykład dostaliśmy garoty (broń do duszenia lub podrzynania gardła) pokryte opiłkami diamentu. Były zapakowane w folię, na której wytłoczono "Made in France". Struny zakończone były uchwytami. Jeden zapinało się za pas, drugi trzymało się w ręce. Miały służyć do cichego "zdejmowania" wartowników. Przecinały ciało do kości.

Na wyposażeniu 1. Batalionu była nowoczesna angielska radiostacja. Broń pochodziła z USA, Izraela, Niemiec, Anglii, Francji. I amunicji skolko ugodno. Teoretycznie niedostępna na terenie Układu Warszawskiego, była na standardowym wyposażeniu „specjalsów” z Dziwnowa.

- Sprawa jest prosta: mieliśmy wtopić się w otoczenie. Jeśli gdzieś bym trafił, wiedziałem, jaki mają sprzęt, broń, umiałem się nimi posługiwać. Jakbym miał ukraść wojskowy pojazd, musiałem wiedzieć, jak go uruchomić, a potem prowadzić - wyjaśnia Jeszka.

W pierwszych latach istnienia 1. Batalionu Szturmowego dużą wagę przykładano do nauki języków obcych. Obowiązkowy był niemiecki, ale można się też było zapisać na naukę angielskiego czy języków skandynawskich. - Ludzie chętnie się do tego garnęli. Niestety, dowództwo położyło potem języki. Tylko oficerowie się uczyli. A szkoda - wspomina Jeszka.

W najlepszych czasach jednostki istniała nawet kompania angielska i kompania niemiecka. Rozkazy na zbiórkach oficerowie wydawali w językach obcych, żeby komandosi lepiej wczuli się w rolę żołnierzy państw NATO.

Jako cywile na statkach handlowych

Interesowały ich porty, drogi, mosty w całej Jutlandii.

Informacje o strategicznych punktach - celach, obiektach zbierał najczęściej wywiad, ale i oficerowie z Dziwnowa.

- Były takie rekonesanse. Nasi oficerowie wypływali zakamuflowani jako cywile-załoganci na statkach handlowych. Obserwowali i dokumentowali, jak wyglądają porty, przesmyki, jak tamtejsze wojsko je kontroluje. Na tej podstawie trenowaliśmy, np. wysadzanie mostów. Akurat to ćwiczyliśmy na moście w Tczewie.

Na mapach i zdjęciach poznawali plany portów w Szwecji czy Danii. Robili je oficerowie kierunkowi, w ramach niby to prywatnych wycieczek. - My odpowiadaliśmy za porty w Kanale Kilońskim i na Półwyspie Jutlandzkim - mówi Jeszka.

Do trenowania wysadzania portów służył Port Północny w Gdyni. - Kiedy go budowano, jako dowódca kompanii płetwonurków przyglądałem się, gdzie należy zakładać ładunki wybuchowe - mówi Jeszka. - Do dzisiaj znam najsłabsze strony portów polskich i nie tylko. Wiem, gdzie zamontować ładunki, żeby zrobić jak najwięcej szkód, albo jak je przechwycić i utrzymać. Bo o to też chodziło, żeby obiekty w Jutlandii zdobyć, a potem utrzymać do nadejścia wsparcia regularnych jednostek.

1968. Czechosłowacja

Zamiast do Kopenhagi, część 1. Batalionu Szturmowego z Dziwnowa weszła do Czechosłowacji w ramach interwencji wojsk Układu Warszawskiego. Mieli opanować lotnisko Hradec Kralove, punkt ześrodkowania polskiej 2. Armii. Ich akcja nosiła kryptonim "Pochmurne Lato". Lotnisko wzięli bez żadnego oporu ze strony Czechów, nerwowo było tylko podczas neutralizowania jednej placówki czeskiej straży granicznej. Komandos trącił karabinem czeskiego oficera, u którego zobaczył pistolet. Tamten nie chciał oddać broni, żądając, żeby zrobił to oficer. Sprowadzono wyższego szarżą żołnierza i Czesi nie stawiali już oporu. Potem zadania komandosów z Dziwnowa polegały już tylko na uciszaniu czechosłowackich radiostacji.

Niewielu jest żołnierzy, którzy te czasy pamiętają. Relację jednego z nich, starszego chorążego Bolesława Prusa, starszego instruktora spadochronowego, spisał dziennikarz "Komandosa" (nr 4, 1996 r.).

"Otrzymałem rozkaz uciszyć w Mielniku koło Pragi stację telewizyjną. Polecieliśmy trzema śmigłowcami Mi-8, w czasie lotu widzieliśmy całą masę wojska czeskiego stacjonującego w okolicznych lasach, wyposażonego w ciężki sprzęt i czołgi. Kiedy wylądowaliśmy w środku tej masy wojska, żołnierze czescy siedzieli i jedli śliwki. Nikt do nas nie podchodził, choć gdyby chcieli, mogli nas wystrzelać jak kaczki. Było to według nas dość głupie zadanie, gdyż mieliśmy uciszyć ten nadajnik, niczego nie niszcząc. Wykręciliśmy więc trzy lampy i odlecieliśmy z powrotem. Podczas pobytu w Czechosłowacji, żeby zabić nudę, zorganizowaliśmy kilka razy skoki spadochronowe. Ale niedługo generał nam tego zabronił, bo Czesi skarżyli się, że zamiast wyprowadzać Wojsko Polskie z Czechosłowacji, my je jeszcze zrzucamy".

Komandosi narzekali, że pełnią warty i nie wykonują zadań bojowych.

Pod koniec sierpnia dowódca 1. Batalionu Szturmowego dostał wiadomość, że Czesi w okolicach Hradec Kralove poukrywali przed wojskami Układu Warszawskiego swoje samoloty w stodołach i magazynach. Tę akcję opisuje autor książki "1. Batalion Szturmowy", Hubert Królikowski (wydawca: Fundacja Polonia Militaris, Warszawa, 2007 r.). Samoloty umiejscowione miały być przy prostych drogach tak, by mogły stamtąd wystartować. Ale kiedy komandosi, zrzuceni ze śmigłowców, przeprowadzili nocny rajd na wioskę, w której poukrywane były rzekomo czeskie samoloty, odkryli, że stodoły stoją puste. We wsi był, owszem, myśliwiec MIG-15, ale na postumencie, jako pomnik.

Do wycofania się z Czechosłowacji zadania komandosów z Dziwnowa polegały głównie na ochranianiu miejscowych posądzanych o kolaborację z wojskami UW (już tylko za rozmowę z polskim oficerem kobietom golono głowy)


Kto ich teraz upilnuje?

Początek końca 1. Batalionu to pokaz dla generała Wojciecha Jaruzelskiego w latach 80. Po kursie walki wręcz we Wrocławiu.

- Szkolili nas tam północni Koreańczycy. Przyjeżdżał taki pułkownik i major z attachatu - mówi Jeszka.

Komandosi byli po cywilnemu, bo Koreańczycy bardzo chcieli wiedzieć, kogo uczą sztuk walki. Ale polskie dowództwo nie chciało się nikomu chwalić posiadaniem specjednostki, nawet sojusznikom. - Jak pytali: "Ty skąd, nie komandos czasem?", to mówiłem, że ja jestem zwykłym żołnierzem z Wojsk Ochrony Pogranicza - mówi Jeszka. - W dupę nieźle wtedy dostaliśmy. Ale za to potem, na poligonie w Jaworzu zrobiliśmy taki pokaz walki wręcz dla generała Jaruzelskiego i przedstawicieli Komisji Obrony Narodowej! Jak zobaczyli sprawność żołnierzy, to potem usłyszałem, jak mówili: "A po co my będziemy ich szkolić? Kto sobie z nimi poradzi? Przecież nie ZOMO ani milicja". I to był początek końca naszej jednostki.

W 1986 r. 1. Batalion najpierw wyprowadzono z Dziwnowa do Lublińca, po czym zlikwidowano. W 1993 r. utworzono tam 1. Pułk Specjalny Komandosów. Formoza, Morska Jednostka Działań Specjalnych, powstała w 1974 r. w Gdyni (wtedy jeszcze pod nazwą Zespołu Badawczego ds. Płetwonurków Morskich). Komandosi z Dziwnowa byli jednak pierwszymi płetwonurkami i są przekonani, że ta jednostka wyrosła na ich karkach.

- Razem ze mną szkoliła się cała późniejsza kadra Formozy. Tu, w Dziwnowie, no bo gdzie mieli się wtedy szkolić? - mówi Zbigniew Jeszka. - Zresztą Formoza podbierała nam ludzi. I nie tylko ona. To nasi trafili do specjalnej grupy płk. Edwarda Misztala na Okęcie (legendarna już pierwsza grupa antyterrorystyczna, jej funkcjonariusze ochraniali samoloty LOT), do GROM-u, a część poszła do Lublińca.

Zostały tylko T-shirty

Zbigniew Jeszka razem ze swoją jednostką przeniósł się do Lublińca, gdzie służył jeszcze dwa lata. Potem przeszedł do marynarki wojennej, wrócił do Dziwnowa, był dowódcą kompanii rozminowania. W 1999 r. przeszedł na emeryturę. Dziś jest szefem koła Związku Polskich Spadochroniarzy i radnym w Dziwnowie. Prowadzi szkołę dla płetwonurków. Marzy mu się jakiś "skansen" po 1. Batalionie. Póki co, muszą wystarczyć coroczne, jesienne spotkania z kolegami, kronika jednostki i czarne T-shirty z logo dziwnowskich komandosów, które płetwonurkowie rozdają swoim znajomym.

W koszarach po batalionie szturmowym mieszczą się teraz jednostki saperów, artylerii przeciwlotniczej i chemiczna.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gniadek




Dołączył: 19 Lis 2011
Posty: 251
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wodzisław Śląski

PostWysłany: Śro 21:40, 07 Gru 2011    Temat postu:

rewelka!!!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sanchez




Dołączył: 09 Lis 2011
Posty: 3703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdynia

PostWysłany: Śro 7:25, 13 Mar 2013    Temat postu:

Ciekawe opowiadanie z czasów służby w siłach zbrojnych PRL znalezione w sieci:

Gdańsk od młodych lat był dla mnie fascynujący, byłem tu po raz pierwszy w 1971 roku na koloni letniej w Gdańsku Wrzeszczu. Uciekaliśmy z kolegami i włóczyliśmy się po Trójmieście tramwajami i kolejkami elektrycznymi na gapę. We Wrzeszczu na jednej z ulic widziałem podziurawione ściany budynków. Jakieś chłopaki opowiedziały nam, co tu się działo w 1970 roku. Minęło 8 lat i w 1979 roku opuściłem moje rodzinne miasto Mielec, przeprowadzając się do województwa gdańskiego, a ściślej do Jastarni.
Mieszkając na półwyspie pracowałem w Porcie Wojennym na Helu jako pracownik cywilny. Nadeszły wówczas najciekawsze lata na Wybrzeżu - rok 1980.Bywałem często w Gdańsku by przypatrywać się i obserwować miejsca gdzie coś się działo.
Strajki, szczególnie portów, wyzwoliły pełną mobilizację portów wojennych, które zaangażowały się w rozładunek statków handlowych z żywnością, barki holowane przez marynarkę wojenną zawijały do portów wojennych,a stamtąd na wagony. Stan wojenny 1981roku i pobór do armii. Ostróda, czerwone koszary i szkółka młodszych specjalistów mechaników i kierowców transporterów opancerzonych SKOT, po szkółce Stargard Szczeciński, tam po 2 miesiącach przeniesienie do 7 Łużyckiej Dywizji Desantowej, w sztabie dywizji przydział do Gdańska i od czerwca1982 na 4 Kompani Desantowej, której to dowódcą był kapitan Andrzej Malinowski, który jesienią 82 został przeniesiony, a dowódcą kompani został porucznik, którego nazwiska nie pamiętam, ale ksywę miał „HOŁK” tak od indiańskiego pozdrowienia, bo twarz miał indiańską. ”Hołk” w swojej doktrynie chciał z 4 kompani desantowej zrobić Komandosów i bardzo mi się jego starania podobały by cel osiągnąć, a było to tak. Na poligonach,”Hołk” wystawiał warty nocne i chodząc z noktowizorem napadał na nich zabierając broń, rzucał petardy hukowe, strzelał ze ślepaków. Rano jego ofiary były rozliczane i szkolone jak nie dać się zaskoczyć na warcie. Ja nie miałem większych problemów z zostaniem komandosem według doktryny por.”Hołk”, ponieważ w cywilu trenowałem judo co mi się czasem przydawało. Pamiętam jak jeden koleś z Łodzi, gdzie trenował zapasy i poniosła go ambicja, miał dość tresury na komandosa, więc zaatakował por.”Hołk” na kompani, a z odsieczą dowódcy przyszedł podoficer dyżurny przynosząc gaz łzawiący w spreju,który to zadozowany osłabił kolesia, którego warta odprowadziła do ancla.Za ten czyn dostał 3 miesiące Orzysza i tam dokończył szkolenie na komandosa. Na 4 kompani desantowej, do której dostałem przydział nie wiedziano, co ze mną zrobić, byłem młodszym specjalistą Skota,który nie występował w uzbrojeniu, więc byłem 5 kołem u wozu. Kapitan Malinowski przydzielił mnie do łączności. Mieliśmy radiostację na kompani i przez 1 miesiąc uczono mnie w plutonie łączności obsługi sprzętu. Na poligonie opanowałem radiostację do tego stopnia, że mogłem podsłuchiwać okręty na redzie portowej. Pamiętam że spaliśmy pod pałatkami i przyjechało kino polowe rozwieszono na drzewach ekran i wyświetlono film pod tytułem „Vabank”. Na 4 kompani desantowej były 2 Stary 66 i Topasów 6 sztuk, brakowało 1 Topasa, który to miał pecha i spłonął w 1970 roku biorąc czynny udział w wydarzeniach grudniowych w Gdańsku. Wrócę do tych dwóch Starów 66, bo to z jednym z nich przeżyłem ostatni rok służby na 4 kompani desantowej zwanej potocznie przez żołnierzy „czwarta bagienna” Na 4 kompani było dwóch kierowców po szkółce kierowców, jeden radził sobie z tym gratem, choć awaryjność tego Stara była duża i chłopaki z plutonów strzelców i moździerzy dymali często na nogach do Jasienia. a po południu dymali kierowcę ,za niesprawnego Stara. Natomiast drugi Star i drugi kierowca nie nadawali się do niczego, kierowca nie mieścił się w bramie wyjazdowej PKT i wydarł ją z korzeniami. Stara postawiono na kołki i w ciągu kilku miesięcy zostało z niego ukradzionych dużo części. W tym czasie szukałem sobie zajęcia by nie nudziła mnie służba, więc zaproponowałem naszemu Technicznemu, którego nazwiska nie pamiętam,ale nazywaliśmy go „pies Pluto”, by dał tego Stara 66 w moje ręce, a ja przywrócę jego dawną świetność. I tak się stało, rozkazem dowódcy kompani por.”Hołk” wziąłem się do kompletowania Stara 66.Jak wiadomo w wojsku nic nie ginie tylko zmienia właściciela tak też części pozyskiwałem z innych Starów parkujących w parku wozów bojowych. Odbywało się to nocami, gdy nasza kompania miała służbę wartowniczą i dyżurną w pułku. Ja byłem zwalniany ze służb i po miesiącu z przerwami zaprezentowałem sprzęcicho gotowe do eksploatacji. Woziłem chłopaków na Jasień, Szczepcz i eszelonem do Ustki razem z Topasami. Na Szczepcz woziłem cały majdan z kuchnią polową za sobą. Zaopatrywałem kuchnię, a kolegów w piwo z baru lane do termosów po kawie(10 litrów). Pamiętam jak na Szczepczu, ktoś (wiem kto, ale nie powiem)odkopał koła od kuchni polowej,a w miejsce po kołach usypał kopce by nie wzbudzać podejrzeń szefa kompani, a koła były takie same jak przy Żuku, więc poszły na przelew. Po zakończeniu ćwiczeń szef, mówi do mnie bym cofnął Starem, zapiął kuchnię i ruszał powoli żeby kuchnia wyjechała z dołków, w których były zakopane koła, (żeby się nie zapaliły przy używaniu kuchni).Ruszyłem wiedząc, że brakuje kół, patrzyłem na szefa, szef patrzył na kuchnię, która zamiast wyjechać z dołków i unieść się w górę sunęła podwoziem po ziemi, niedowierzał swoim oczom i okularom(nosił bardzo grube szkła).Wrzuciliśmy kuchnię na pakę i w pułku zdobyliśmy inne. Szef naszej kompani był fajnym gościem, gdy ktoś kombinował i coś ściemniał, szef mawiał często ”taka nawijka do kijka”. Niestety szefa nazwiska też nie pamiętam, był starszym sierżantem i nosił okulary grube jak denko od szklanki, ale był lubiany.
Temat kolejny to alarmy z wyjazdem. Po ogłoszeniu leciałem po Stara 66, podstawiałem pod klatkę schodową kompani i przejmowałem wszystko, co wynosili z kompani: magazyn broni, kancelarię kompani i wszystkie bety z łóżek. Często alarmy odwoływano bez wyjazdu, wtedy leżałem w betach i słuchałem radia tranzystorowego, które miałem nielegalnie. I co z tego wynikło? Wtedy to 10 listopada 1982 r. w radiu podano komunikat, że w ZSSR zmarł Breżniew, lecę na kompanię do szefa i gadam mu o fakcie, a szef do mnie ”nawijka do kijka”. Pewnie myślał, że ściemniam, a ja proponuję zakład o flachę i wygrałem, szef się wywiązał i postawił litr bimbru. Z bimbrem miałem jeszcze inną przygodę. W Sylwestra 1982 poszliśmy z kierowcami Topasów na lewiznę, żeby zdobyć alkohol i dotarliśmy na zabawę do zajezdni tramwajowej. Było to około 23-ciej,goście rozluźnieni zobaczyli wojsko, zaczęto nas częstować czym popadło,żarcie, wóda i potańcówka. Po północy w kiblu wywaliła kanaliza, smród kazał nam opuścić ten lokal, wiec zaopatrzono nas na drogę, a na kompani się okazało, że to bimber, więc degustacja trwała w Nowy Rok.
Wrócę się w czasie do sierpnia ’82r,.kiedy to w Gdańsku w rocznicę strajków na ulicach odbywały się zadymy i walki ZOMO z ludnością cywilną. Z miasta dochodziły do jednostki odgłosy syren, huków petard, i pojedynczych strzałów. ZOMO działało w mieście, a Topasy w kolumnach stały gotowe do wyjazdu w miasto. Chodziło tu raczej o demonstrację siły i by w miasto poszła fama, że wojsko jest u bram gotowe wesprzeć Milicję Obywatelską. W koszarach zapanowała nienawiść do trepostwa, za wciąganie wojska w konfrontację z cywilami. Na szczęście po kilku godzinach wycofano Topasy do parku wozów bojowych, a wszystkie kompanie desantowe uzbrojone w kałasznikowy z ostrą amunicją po120 szt. każdy, podzielono na drużyny po 10 żołnierzy, oddano pod dowództwo 2 milicjantów na jedną drużynę. W takim składzie mieliśmy patrolować nocą ulice Gdańska i tu stała się rzecz, która nas zaskoczyła. Gdy przywieziono nas w rejon Starego Portu, przeszliśmy kilkaset metrów w ulicę, gdzie znajdował się komisariat dzielnicowy. Milicjanci zapytali nas czy mamy ochotę na takie spacery, bo mamy jeszcze do wyboru przenocowanie w komendzie. Wszyscy jednomyślnie skorzystaliśmy z najrozsądniejszego w tej sytuacji rozwiązania i zanocowaliśmy na komendzie w świetlicy, tylko rano o 3-ciej musieliśmy wyjść na ulicę by zameldować się na punkcie odbioru posiłku regeneracyjnego i po zjedzeniu powróciliśmy na komisariat do spania, by o 7-mej znów stawić się na punkt zbiórki i powrót do pułku. Takie nocne patrole odbywaliśmy jeszcze kilku krotnie a scenariusz zawsze był podobny,nikt rozsądny nie chciał nadstawiać dupy, od tego było zawsze pijane ZOMO, gdy jeździło na akcje.
Wrócę się teraz w czasie do chwili, gdy przydzielono mnie do 4 kompani i tu zaskoczenie, słucham i z podziwu wyjść nie mogę. Po jednostce idzie jakaś kompania i pięknie śpiewa na 3 głosy. Pomyślałem, że tu w desancie to musi być wysoki poziom wyszkolenia, bo nawet do śpiewu marszowego przykłada się staranne wykonanie. Pytam się dyżurnego, a ten wyjaśnił mi, że to specjalnie dobierani z całego pułku żołnierze do Kompani Śpiewającej na festiwal piosenki marszowej w Kołobrzegu ’82. Poczułem wielką chęć bycia w takiej kompani i pół roku później zakwalifikowałem się do kompani śpiewającej. Ćwiczyliśmy w sali odwiedzin, a na wiosnę, na zewnątrz koordynacja śpiewu w marszu. Fortepian wynosiliśmy na plac apelowy i nasz dyrygent zwany przez nas ‘Bardini’ akompaniował kompani do śpiewu. Ja śpiewałem w trzecich głosach, mój kolega i ziomal z Mielca w pierwszych głosach. Były też wyjścia na miasto, by oswoić nas z występowaniem publicznie. Było to cudowne przeżycie. Nadszedł lipiec i czas wyjazdu na festiwal do Kołobrzegu’83. Zawieziono nas do jednej z jednostek wojskowych w Kołobrzegu, którą to wcześniej wysłano gdzieś na poligon by nam ustąpiła miejsca. Powiem, że w tym czasie mieliśmy tam „życie jak w Madrycie”, luz taki, że po śniadaniu wozili nas na dzikie plaże za miasto. Tam na wydmach nagie dziewczyny, które to opalały się zdziwione dosłownie tak licznym desantem na plażę. Nie poczuły się tam bezpiecznie i wycofały się ze zdobytego przez nas kawałka wybrzeża. Takie wyjazdy powtarzały się jeszcze w inne niezdobyte miejsca. To były najpiękniejsze desantowania, nie jak zwykle z morza, ale od zaplecza, z lądu, gdzie przeciwnikiem była tylko płeć przeciwna. Wieczorami wożono nas na festiwal piosenki żołnierskiej do amfiteatru. Nadszedł i nasz dzień konkursu piosenki marszowej przed Skampolem. Ubrania wyjściowe mieliśmy w lepszym gatunku, buty podkute stalowymi ćwiekami i poszło nam jak z płatka. Wyśpiewaliśmy 3 piosenki. Pamiętam teraz tylko fragmenty. Wróciliśmy do Gdańska, a tu dopadła mnie szara, czwartobagienna rzeczywistość.
Wrócę się jeszcze raz w czasie aby opisać inne przeżycie dotyczące zajęcia stacji przekaźnikowej telewizji w Gdańsku w okresie listopad-grudzień’82. Jeśli dobrze się orientuję, to było gdzieś na Jaśkowym Wzgórzu. Przyjechaliśmy na miejsce zmienić inną wartę, która koczowała tam od września. Gdy w Gdańsku, w rocznicę strajków były zadymy, armia zabezpieczała strategiczne punkty, w tym przypadku ów przekaźnik. Pełniliśmy warty, spaliśmy w pierzynach, oglądaliśmy do woli 2 programy TVP w kolorze idealnej jakości obrazu, takie wczasy z TVP. Piszę o tym dlatego, że od pracowników tego ośrodka dowiedziałem się szczegółów zajęcia tego obiektu przez jednego oficera z naszego pułku w stopniu porucznika, któremu odbiło i poniosła go kowbojska fantazja. Mianowicie podjechało wojsko pod bramę, z auta wysiadł ów oficer, wyciągnął od razu pistolet, oddał kilka strzałów w powietrze czym wystraszył ochronę przemysłową zatrudnioną etatowo przez TVP. Porucznik, z dymiącą jeszcze lufą wtargnął na teren obiektu, rozbroił ochroniarza jak rasowy komandos w niebieskim berecie. Tak to utorował drogę dla wojska, by ochraniało profesjonalnie dobro narodowe przed opozycją z miasta. Do koszar wróciliśmy na Sylwestra i tu jak już wyżej opisywałem lewizna do zajezdni tramwajowej dla odprężenia. Poruszę teraz temat poligonów letni’82 i zimowy’83. Pierwszy mój był letni ’82. Zabrałem na eszelon wyremontowanego Stara 66.Do Ustki jechaliśmy 24 godziny okrężną trasą przez Chojnice, pamiętam smak suchego prowiantu ,słoniny i czekolady konserwowanej. Suchary wyrzucaliśmy ludziom, gdy pociąg mijał dworce. Pamiętam wagony towarowe, którymi wieziono nas na poligon, scenografia jak z 2 wojny, lub z filmu „Czterej pancerni”, prycze i szlaban w drzwiach, żeby nie wypaść, gdy żołnierza przycisnęło sikanie. A wiecie jak wyglądało sranie? Trzeba było zdjąć pas, zdjąć spodnie, pasem spiąć się razem ze szlabanem pod pachami i jazda z kupą za burtę. Pamiętam jak jednego kolegę przycisnęło, zawisł na szlabanie i wypiął dupę, a tu nasz pociąg akurat wtedy zaczął się przetaczać przez perony dworca pasażerskiego, a tu konsternacja obserwujących: lokomotywa, topasy, wagony z wojskiem, a z jednego wystaje kwiatek z jajami.
Poligon letni to ćwiczenia na plaży, załadunki popołudniowe z plaży na ODS-y, noclegi na okręcie w kajucie desantu w zawieszonych wielopoziomowych hamakach. Spaliśmy w tych hamakach, a wyglądało to jak szynki w wędzarni. Okręty w pewnej odległości od wybrzeża stały na kotwicach do rana i huśtało więc żeby nie puścić pawia trzeba było leżeć na brzuchu. W hamaku niewygodnie, jak ktoś nie wytrzymał rzygał, a hamaki wisiały z przesunięciem celowo by nie obrzygać kolegi niżej. Rano odbywały się desantowania sprzętu poprzedzone desantem piechoty. Opisuję to wszystko dlatego że z pozycji kierowcy Stara 66 mogłem przy powiadomieniu dowódcy kompani por.HOŁK, brać udział we wszystkich formach i częściach składowych desantowania, jako uczestnik niezaangażowany. Na owym Starze 66 woziłem stół i krzesła wraz z posiłkami dla ćwiczących kolegów, a trepy siedziały na pace przy stole i w ten sposób plusowałem sobie, by mieć więcej luzu dla siebie. Pamiętam, gdy nasza kompania miała wartę na poligonie, mnie przydzielono rejon magazynu amunicji oddalonego od obozu, noc a w oddali słyszałem odgłosy zwierząt, ryki, chrząkania. Ciarki mi po plecach przechodziły więc przeładowałem kałacha i myślę, że jakby co to utłukę gada. Dobrze, że nie zapolowałem na zwierza, bo jak bym trafił w któryś, namiot z amunicją, to las oglądał bym od góry. Powrót do Gdańska i tu następne atrakcje.Rocznica strajków.
Poligon zimowy’83 , taki sam scenariusz podróży jak w lecie z tą różnicą, że do wagonów wstawiono kozy i koks do palenia i na poligonie w namiotach z podpinką również kozy. Spało się po sześciu w namiocie, jak koza w nocy się „uśmiechała” to było ciepło. Mieliśmy w kompani kucharza, który spał w naszym namiocie, ale dla niego zabrakło łóżka. Ustąpiłem mu swoje i spałem z kolegą-wyobraźcie sobie na pojedynczym koju. Wyglądało to tak. Kolega plecami do mnie, ja przodem do jego pleców i co jakiś czas zmiana ja plecami do kolegi, on przodem do mnie, ”pozycja na łyżeczkę”. O 4 -tej rano kucharz szedł na kuchnię polową, a ja wracałem do swojego koja. Przyznam, że jestem heteroseksualny, a sytuacja była wyjątkowa, ja miałem możliwość kimnięcia się w dzień. Pamiętam też, że nie myliśmy się i nie kąpaliśmy przez miesiąc, ubrani w kalesony, podkoszulki, dresy góra dół i skarpety. Obowiązywało tylko golenie, które to wyglądało tak. Przed śniadaniem nabierało się z kotła gorącej wody, maczało pędzel i w mydle zapieniało się i namydlało twarz, goliło i myło twarz w wodzie z menażki, menażkę myło się po goleniu, resztki wycierało w ręcznik i po śniadanie na zupę mleczną do tej menażki. Nie narzekam, bo takie sytuacje pozytywnie wpłynęły na mój sposób radzenia sobie w trudnych warunkach. Powrót do pułku i zakwalifikowanie się do Kompani Śpiewającej o czym piszę powyżej. Opiszę ogólny przekrój etnograficzny 4 kompani desantowej. Na 100% kompani przy liczebności kompani desantowej 60 komandosów: Ślązaków 20%,Łodzian 30%,Gdańszczan 20%, Kaszubów 20%,Innych 9%,Mielec na Podkarpaciu 1%.
Gorące pozdrowienia dla wszystkich chłopaków, którzy otarli się o ten kawałek historii
Gdańska- mojej miłości, jako miejsca, które wywarło na mnie pozytywny wpływ.
Pozdrawiam
starszy szeregowy Krzysztof Grzybowski


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sanchez




Dołączył: 09 Lis 2011
Posty: 3703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdynia

PostWysłany: Śro 7:29, 13 Mar 2013    Temat postu:

Opiszę jak wyglądało życie w czasie wolnym na 4 kompani desantowej.
Jako młody żołnierz nie było dziwne, że fala rzecz święta, więc młodzież takowego czasu wolnego nie miała. Jak przeżyć ten trudny czas by jednak mieć trochę czasu wolnego?
Najlepszym wyjściem było dobrowolne zgłaszanie się do prac na rejonach zewnętrznych, by mieć swobodę i duży zakres czasu, na przykład na wyjście do kin, a były dwa po dwóch stronach pułku. Jedno od strony ul Słowackiego, a drugie przy Szymanowskiego. Najlepszym azylem na spokojne przeżycie był park wozów bojowych, gdzie nikt z rezerwistów, czy wicków nie miał pojęcia , co jest tam grane. Nadmienię, że my wszyscy z plutonu kierowców byliśmy z jednej fali. Tam w Topasach wypijało się czasem wódeczkę, a szczytem zuchwalstwa było raz sprzątanie rejonu zewnętrznego przed blokiem. Żeby napić się wódki imieninowej, którą postawiłem, weszliśmy do transzei (kręgi betonowe zakopane w ziemi), która to,jak pamiętacie, znajdowała się przed placem apelowym wraz z ciągiem toru przeszkód. Pijemy wódeczkę, zakąszamy czymś tam i słyszymy jak stare wojsko szuka nas, bo zniknęliśmy z rejonu, a poszukiwał nas techniczny kompani, bo miał sprawę do nas. Nie na darmo technicznego nazywaliśmy „pies Pluto”, wywęszył nas gdzie jesteśmy zadekowani. My siedzimy cicho jak „mysz pod miotłą”, a „pies Pluto” wsadził głowę i woła na nas, ale nas nie widzi, bo musiałby zejść w dół i chyba wyczuł wyziewy alkoholowe. Wrócił na kompanię, stare wojsko zostawił, by nas zmylić kazał im gadać cokolwiek, byśmy siedzieli tam dalej. Wrócił z fiolką gazu łzawiącego i wrzucił do transzei. Co się tam działo z nami, to był odjazd, wyłaziliśmy po omacku jak ślepe kociaki i to była jedyna kara za picie. Ja miałem swój sposób na rozrywkę w czasie sprzątania rejonów. Zawsze byłem chętny do sprzątania sali podoficerki, dlatego, że wyczułem będąc pierwszy raz, że kilku kaprali grywało w szachy, zapytany czy umiem grać powiedziałem, że grywałem i to wystarczyło, bo zamiast sprzątać grałem godzinami z różnymi na podoficerce. Na ten rejon przydzielano zawsze dwóch młodych i ten drugi sprzątający jechał rejon na błysk. Takie granie w szachy otworzyło mi możliwości swobodnego wejścia na podoficerkę, co pomogło moim kolegom z fali wybrnąć z kłopotów w czasie przeglądów stanu odzieży na placu apelowym przez kwatermistrza pułku. Nadszedł sądny dzień przeglądu. Kwatermistrz przechadza się między żołnierzami, którzy na pałatkach rozłożyli wszystko, co im Ojczyzna dała, wyglądało to jak na jarmarku Dominikańskim (Gdańszczanie wiedzą, o czym piszę).Idzie Kwatermistrz, pyta każdego, pokaż troki, podkoszulek zimowy, letni, onuce, dresy góra i dół, i tak dalej aż doszedł do kaleson i tu kwatermistrz zauważył kleksa, co uwypuklił przed całą kompanią. Nie ważne czyj był kleks. Na poligonach bywało różnie, ważne, że pluton kierowców zawsze miał w 100% plecaki rozliczone. A wiecie skąd pochodziły uzupełnienia? Z Sali kaprali. Wyrzucałem pełne plecaki przez okno, (4 kd mieściła się na pierwszym piętrze,na tym samym, co kompania czołgów) i na dole koledzy przejmowali zawartość, odrzucając do mnie przetrzebione z brakujących im części garderoby.. Zawsze kaprale mieli braki w odzieży i potrącano im z żołdu ekwiwalent za braki.
Inne przeżycie miałem latem ’83 pozostawiliśmy na placu apelowym pianino, na którym nasz dyrygent akompaniował kompani śpiewającej. Około godziny 21 jakiś żołnierz zaczął grać na tym pianinie przepiękne utwory jazzowe i klasyczne, ten koncert trwał do capstrzyku. Innym razem ten sam koleś przyszedł z trąbką i zagrał utwór pod tytułem „Capstrzyk”. To był świetny muzyk, grał jeszcze inne utwory na trąbce kilka razy wyzwalając pozytywne emocje i radość.
Oprócz wesołych chwil były i smutne. Dopadała mnie depresja. Raz zapisałem się w książce chorych do lekarza specjalisty psychiatry. Dowódca pyta, po co mi pomoc psychiatry, ja mu na to przy całej kompani, że nie wiem czy ja jestem popierdolony czy ogólnie wojsko polskie. I pojechałem do Oliwy, tam mieliśmy szpital. Do Oliwy jeździło się też oddawać honorowo krew. Raz jeden kolega chciał pilnie wyjechać do domu do ciężko chorego ojca. Dowódca nie chciał mu dać urlopu, bo był podpadziochą, więc oddał krew dwa razy po pół litra, a zasada była, że od razu dostawało się przepustkę 48 godzin. Więc postawił por.”HOŁKA” przed faktem dokonanym. Pojechał, ale był słaby i blady.
Ja służąc na 4 kd nie wykorzystałem nawet połowy urlopu. Zaległy urlop wykorzystałem w cywilu, były honorowane w zakładach państwowych.
Kolejny temat to uroczystości państwowe takie jak: 9 maja- Dzień Zwycięstwa, 22 lipca-Odrodzenie Polski, 12 października- Dzień LWP. Obchody polegały na wystawianiu uroczystych wart, na Westerplatte, przy czołgu w Śródmieściu. Woziłem tam swoich z 4 kd, a w związku z tym miałem trochę luzu na poznawanie wycieczkowiczek odwiedzających te miejsca pamięci. Na kompani mieliśmy zakupiony wspólnie aparat fotograficzny marki Smiena. Służył nam wszystkim w plutonie kierowców. Zdjęć zrobionych było ponad setkę. Na poligonie, na kompani, na torze przeszkód, na Westerplatte, przy czołgu w Śródmieściu, w parku wozów bojowych. Z przykrością muszę powiedzieć, że wszystkie moje zdjęcia zaginęły na zakręcie mojego życia. Na pewno istnieją odbitki u moich kolegów z plutonu. Wszyscy pochodzili z Bytowa, lecz nie mam z nimi żadnego kontaktu. Pamiętam jak wyglądali 30 lat temu, są w mojej pamięci, byliśmy bardzo koleżeńscy. Wybaczaliśmy sobie nawzajem słabości, a było co. Jeden z kierowców załatwił sobie buty z cholewkami na kompani czołgów. Zaniósł je do swojego Topasa, zamknął na kłódkę i planował wywieźć do domu, gdy dostanie przepustkę. Inny kierowca w nocy zabrał koledze klucze do Topasa, zabrał buty i podłożył klucz. Rano miał jechać na przepustkę i pojechał z butami kolegi. Zawiózł i wrócił. Okradziony kolega zauważył brak butów, o czym nas powiadomił żeby wyjaśnić zajście. Wydedukowaliśmy prawdopodobieństwo zaginięcia butów. Tydzień później okradziony kolega pojechał na przepustkę bez owych butów. Odwiedził dom kolegi, którego podejrzewał o kradzież. Drzwi otworzyła matka, a ten mówi do niej , że przysłał go jej syn i kazał dać mu buty, bo je od jej syna odkupił. I „Bingo” , matka przyniosła buty i przekazała koledze. Po powrocie opowiedział sytuację i zaczęła się wtedy gra w kotka i myszkę. Poszkodowany, któremu zginęły buty zainicjował temat by każdy wyraził własne zdanie o nieznanym złodzieju i scharakteryzował go. Wiecie jaki był efekt? Najwięcej epitetów i obelg wyraził sam złodziej. Wyjaśniliśmy koledze, jak zostało wykryte jego świństwo. Przeprosił nas wszystkich, a zwłaszcza poszkodowanego za paskudny postępek. Wybaczyliśmy mu to, gdyż wykazał się pokorą i wychowało go to na lojalnego kolegę, o czym dał później dowody. Zasada, zagnębić można każdego, a nam na tym nie zależało, chcieliśmy żyć w przyjaźni.
Na 4 kd w roku ’83 , kiedy byliśmy już dziadkami, a na kompanie przyszła młodzież, nikt ich nie dręczył, ani nie ścigał. Były zapędy niektórych z plutonów strzelców, ale byli przez nas skutecznie pohamowywani. Lubiliśmy nasze Koty, one dbały o czystość, były wystraszone aż mi było ich żal, więc, po co ich jeszcze dołować. Ja po obiedzie kazałem się naszym Kotom kłaść na Koju na „pół godziny dla słoniny”, pomagałem im przetrwać trudny czas, bo sam miałem taki okres. Rozmawiałem z nimi dodawałem otuchy i przestrzegałem, że gdy zostaną tu po naszym odejściu dziadkami, muszą się nawzajem szanować a zwłaszcza nowe pobory, bo to świadczy o wewnętrznej kulturze, szlachetności i człowieczeństwie.
Pozdrowienia dla wszystkich kolegów z Niebieskich Beretów.
Starszy szeregowy Krzysztof Grzybowski.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Sanchez dnia Śro 7:30, 13 Mar 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
KŁOSEK KASZUBY




Dołączył: 11 Lis 2011
Posty: 1574
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Somonino k/ Kartuz

PostWysłany: Śro 23:18, 13 Mar 2013    Temat postu:

Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
cochise




Dołączył: 25 Sie 2015
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 10:55, 25 Sie 2015    Temat postu: Re: historie z życia wzięte

Sanchez napisał:
Specjalsi z Dziwnowa
.... Okręty torpedowe klasy Kobben to dziś przeżytek. W latach 60. produkowała je niemiecka stocznia Rheinstahl - Nordseewerke w Emden. Polska zaopatrzyła się w nie niedługo po wybudowaniu. Pierwszy był "Kondor". Niedługo pójdzie na żyletki, tak jak pozostałe trzy, które trzeba wycofać z Marynarki Wojennej do 2015 r.

W latach 70. to była niezwykle groźna broń, przydatna szczególnie w tak płytkich i niewielkich akwenach jak Bałtyk. Idealny do walki z Niemcami czy Duńczykami. Niecałe 48 m długości, wyporność 430 ton. - Na dzisiejsze czasy niewielki, ale wtedy robił wrażenie. Tylko pokryty był jakąś gumą, co strasznie brudziła - mówi Jeszka. - Za to dość przestronny.......


Ładnie brzmi, ale większość z tego to chyba jednak fikcja literacka. wziąwszy pod uwagę powyższe to jedyne co jest prawdą to że Kobbeny to typ niemiecki 207 zbudowany w RFN w Nordseewerke, w Polskie posiadanie wszedł w latach 2002-2003, otrzymaliśmy je juz po wstąpieniu do Nato. Skoro okręty weszły do służby w początku lat 60 to przejęcie ich 40 lat później ciężko to określić słowami: "Polska zaopatrzyła się w nie niedługo po wybudowaniu." Po pierwsze nie mieliśmy szans w czasach PRLu robić zakupów uzbrojenia w zachodnioniemieckiej stoczni, po drugie okręty przejęte były już stare i przeznaczone jedynie do szkolenia z czego jeden z 5 odrazu na części zamienne. Jednemu faktycznie nadano nazwę Kondor, jednak taka sama nosił okręt otrzymany od ZSRR typu Whiskey właśnie na początku lat 60 tych, wycofany w 2 połowie lat 80. Jednak była to spora jednostka. Prawie 2 razy dluższa od Kobbena Whyskey 76m, Kobben-45. Jeśli chodzi o male op posiadalismy kilka w latach 50-60 5 op typu malutka, otrzymanych oczywiscie od ZSRR o długości ok 50m


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
KŁOSEK KASZUBY




Dołączył: 11 Lis 2011
Posty: 1574
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Somonino k/ Kartuz

PostWysłany: Nie 20:42, 09 Kwi 2017    Temat postu:

https://www.youtube.com/watch?v=iKga6Uogf20

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GRH "Sojusz" Strona Główna -> Ludowe Wojsko Polskie Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin